środa, 15 lutego 2017

Epilog

     Setna część sekundy to niezwykle krótki ułamek czasu: mniej więcej tyle zajmuje odebranie przez mózg bodźca, przetworzenie informacji i wykonanie odpowiedniej czynności, tyle potrzebujemy, aby mrugnąć powieką lub chwycić w dłoń szklankę mleka. Jeśli porównamy ten niedługi moment do trwania doczesnej wędrówki dojdziemy do niesłusznego wniosku, że jest on nieistotny i usunięcie go z naszego istnienia niczego w nim nie zmieni.
     Sam do niedawna wierzyłem w słuszność tej tezy. Niestety życie w wyrachowany sposób uświadomiło mi, jak bardzo się myliłem.
     Zdałem sobie sprawę, że wystarczy setna część sekundy, aby stracić wszystko, na czym nam zależało, co było dla nas ważne i co przynosiło nam radość i chęć do egzystowania w nic niewartym świecie.
     Dokładnie tyle czasu potrzebowałem, aby zniszczyć swoje życie i pozbyć się wszystkiego, co kochałem. Teraz nie pozostało mi już nic: nie mam pracy, wolności, przyjaciół ani miłości.
          Kiedy uświadamiam sobie, w jak beznadziejnej sytuacji się znajduję, daję upust moim emocjom. Pozwalam łzom na swobodne opuszczanie moich oczu, nie próbuję powstrzymać pięści, gdy zaciśnięte uderzają w twardą podłogę.
          Biorę kilka głębokich wdechów, bezskutecznie próbując się w ten sposób uspokoić. Zwijam się w kulkę i bezcelowo opieram plecy o betonową ścianę. Nie jestem w stanie powstrzymać łzotoku, kolejne, słone krople próbują wydostać się spod zaciśniętych powiek. Słyszę zgrzyt klucza przekręcanego w zamku i kątem oka zauważam korpulentną, starszą kobietę o posiwiałych włosach. Przyszła tu po raz kolejny z nadzieją, że zacznę się jej spowiadać.
          Ignoruję jej obecność. Pogrążony w żalu i tęsknocie oddaję się własnym myślom, nie chcę pomocy, nie potrzebuję zrozumienia ani litości. Kolejne łzy lądują we włóknach spranej, pasiastej, czarno-białej koszulki.
          Po kilkudziesięciu minutach milczenia kobieta w końcu podnosi się z ławeczki i kieruje się w stronę wyjścia. Słyszę po raz kolejny odgłos klucza przekręcanego w zamku, co utwierdza mnie w przekonaniu, że dziś już jej nie zobaczę.
          Unoszę głowę ku górze i tępo patrzę w biały, pusty sufit. Jego widok potęguje siłę władających mną, negatywnych emocji. Kolor, na jaki go pomalowano jest niemal identyczny, jak ten zdobiący suknię, którą założyłabyś za kilka tygodni.
          Jestem bezsilny. Chcę, abyś była przy mnie, abyś mnie pocieszyła, abyś pokrzepiająco mnie objęła, ale wiem, że to niemożliwe. Zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie złożę pocałunku na Twoich niewielkich, czerwonych ustach ani nie podam Ci śniadania do łóżka. Cierpię, musząc porzucić wszystkie marzenia i plany, jakie mieliśmy.
          Żałuję, że nie zdążyłem powiedzieć Ci, jak bardzo Cię kochałem.
          Wciąż kocham.




Szybkie, krótkie i przyjemne zakończenie. Hehe. Jak zawsze u mnie :)
Pewnie oczekiwałyście takiego końca :/ Przecież ze mną nie może być zbyt kolorowo. Nie chciałam, aby ten wpis był zbyt oczywisty, dlatego niektóre informacje podawałam Wam nie-wprost. Mam nadzieję, że mimo to wszystko jest dla Was klarowne.
Smuci mnie poniekąd fakt, że kolejna moja historia staje się przeszłością.
Dziękuję Wam za obecność i wsparcie podczas jej tworzenia. Wasze komentarze i opinie dużo dla mnie znaczą. Tych, którzy czytali opowiadanie, a się nie ujawnili, zachęcam do pozostawienia po sobie śladu. Dziękuję :)
Coś się kończy, aby coś innego mogło się zacząć.
Zapraszam Was gorąco, kiedyś coś tam się pojawi. Kiedyś to okres bliżej nieznany, ponieważ w zapasie mam aż trzy rozdziały i brak czasu na dalsze pisanie. Ale mimo to zapraszam, przynajmniej do zakładki z bohaterami.
Jeszcze raz bardzo Wam dziękuję :3
Pozdrawiam gorąco i postaram się być lepszym czytelnikiem i komentatorem niż jestem ostatnimi czasy. Wybaczcie ;_;

czwartek, 26 stycznia 2017

Rozdział IX

         Siedzę w zaparkowanym samochodzie i naciskam litery na wyświetlaczu telefonu, zapisując w ten sposób słowa, które lada moment złożą się w całą informację. Przyglądam się z uwagą zapisanej wiadomości, czytam ją w myślach kilka razy, usuwam jeden wyraz i zastępuję go innym.
         - Idealnie - stwierdzam, uśmiechając się do siebie.

Park Dywizji Acqui, dziś, 20. Zakończmy tę szopkę.

         Nie czekając na odpowiedź, chwytam do ręki Twoją torebkę i przekraczam próg szpitala. Wolnym krokiem kieruję się w stronę sali, w której się znajdujesz. Pielęgniarki oraz dyżurujący lekarze przyzwyczajeni do mojej obecności rzucają mi przyjazne, powitalne spojrzenia. Widząc, że zmierzam w stronę ich gabinetu, wychodzą mi naprzeciw.
         - Czy mógłbym zostawić tu torebkę na czas wizyty? - proszę uprzejmie jedną z pielęgniarek. Mimo iż nie rozumie ona mojej potrzeby, zgadza się na jej wykonanie.
         - Dziękuję - uśmiecham się z wdzięcznością i wchodzę do sali, w której leżysz. Unosisz głowę, aby określić tożsamość przybyłej osoby, a widząc mnie uśmiechasz się i zaczynasz wymachiwać prawą ręką na powitanie. Zbliżając się do Twojego łóżko, wykonuję te same czynności.
         - Cześć przystojniaku - puszczasz mi oczko, po czym uwodzicielsko trzepoczesz rzęsami.
         - Witaj piękna - odpowiadam, wpijając się w Twoje usta - Jak się czujesz?
         - Sama nie wiem - wzdychasz głęboko - Fizycznie czuję się bardzo dobrze. Ból mnie opuścił. Gdy się rano obudziłam, byłam jak nowo narodzono. Za to z moją psychiką jest nie najlepiej. Codziennie odwiedza mnie psycholog, próbuje przywrócić mnie do życia, ale nie należy to do najłatwiejszych zadań. Wszystko jest w porządku, dopóki nie myślę o dziecku, które straciliśmy - wymawiając kolejne słowa, nerwowo ściskasz moją dłoń - Wiem, że nie myśleliśmy na razie o byciu rodzicami, ale strata maleństwa mimo wszystko jest dla mnie jako matki ogromnym przeżyciem i traumą. Nie mogę wybaczyć sobie tego wszystkiego, co się stało. Gdybym dziesięć lat temu miała jakieś normalne, niewinne hobby, jak większość dziewczynek w moim wieku, dziś byłabym szczęśliwa. Mogłam interesować się fotografią, malarstwem albo sportem, a nie okradaniem jubilerów... - mówisz, ledwo powstrzymując łzy. Nie potrafię dłużej słuchać tych głupot, więc natychmiast Ci przerywam.
         - To nie Twoja wina - stwierdzam zgodnie z własnymi odczuciami. Kilkukrotnie pociągasz nosem, po czym wycierasz łzy spływające po policzkach.
         - Przepraszam. Nie rozmawiajmy o tym - prosisz i natychmiast zmieniasz temat. Nie jesteś jeszcze gotowa na konfrontację z sytuacją, która Cię spotkała. Szanuję Twoje zdanie i postanawiam na razie nie poruszać tego tematu. Łatwiej będzie nam zmierzyć się z tym, gdy emocje nieco opadną.
         - Odwiedziłem wczoraj babcię - oznajmiam i relacjonuję przebieg spotkania, nie zapominając o przekazaniu pozdrowień od dziadka.
         W naszym dialogu poruszamy mniej lub bardziej znaczące kwestie. Ciekawią Cię moje treningi oraz stan mojego mieszkania, podczas Twojej nieobecności - myślisz, że nie radzę sobie ze sprzątaniem. Pytasz o Alessandro a w odpowiedzi słuchasz, jak wymieniam niepochlebne epitety, jakimi opisywał nową opiekunkę.
         - Mam nadzieję, że kupiłeś w końcu muszkę! - spoglądasz na mnie podejrzliwie, krzyżując ręce na piersi. Twój przeszywający wzrok mnie przeraża, nie wiem, jak odpowiedzieć na Twoje pytanie. Z jednej strony nie powinien kłamać, z drugiej - nie powinienem mówić tego, czego nie chcesz usłyszeć.
         - Emm... - jąkam się, starając się wymyślić jakąś satysfakcjonującą Cię odpowiedź - Dzisiaj się po nią wybieram.
         Wzdychasz przeciągle i potakujesz głową.
         Rozmawiamy jeszcze przez kilka minut, gdy do pomieszczenia wchodzi lekarz i oznajmia, że czas wizyt na dziś dobiegł końca. Spoglądamy na niego oczami zbitego psa, jednak ten pozostaje nieugięty.
         - Dobra... - stwierdzam markotnie - Do zobaczenia, słońce - całuję Cię w policzek i opuszczam pomieszczenie.
         Chcę wyjść poza teren oddziału, jednak przypominam sobie o torebce pozostawionej w gabinecie lekarzy. Pukam do przeszklonych drzwi, za którymi niemal natychmiast pojawia się pielęgniarka z Twoją torebką w ręce.
         - Dziękuję.
         Siadam na jednym z małych, niewygodnych krzesełek i wyjmuję Twój telefon z torebki. Jedna nieodebrana wiadomość. Po raz kolejny naruszam Twoją prywatność i odczytuję SMS-a od Painita.

OK, będę.
         Spoglądam na wyświetlacz, uśmiechając się złowieszczo. Koniec jest bliski... Bez chwili zawahania ukrywam telefon w torebce. Otwieram drzwi i wchodzę do pomieszczenia, z którego kilka minut temu mnie wyproszono. Podnoszę rękę, pokazując lekarzowi cel mojej kolejnej wizyty. Ten kręci głową z niezadowoleniem, ale nie sprzeciwia się mojej obecności.
         - Policjant zajmujący się sprawą prosił, abym Ci to oddał - oznajmiam i kładę torebkę na stojącej obok Twojego łóżka małej, białej szafce nocnej. W odpowiedzi wysyłasz mi dziękczynny uśmiech.
         - Bez względu na wszystko, pamiętaj, że Cię kocham - szepczę Ci do ucha i składam krótki, namiętny pocałunek na Twoich ustach.
         - Ty chyba nie dasz mi zapomnieć.
         Mam ochotę jakoś zareagować na Twoją zaczepkę, jednak nim zdążam wymyślić jakąś elokwentną odpowiedź, złowrogi wzrok lekarza każe mi opuścić pomieszczenie. Wysyłam Ci całuska w powietrzu i zgodnie z jego rozkazem wychodzę.

~*~

         Siadam na jednej z parkowych ławek i spoglądam na zegarek. 19:54, pozostało sześć minut. Rozglądam się, poszukując Painita. Wokół nie dostrzegam żadnej żywej duszy.
         - Kogo ja widzę? Matteo Piano we własnej osobie - słyszę czyjś szyderczy śmiech i zaczynam nerwowo się rozglądać, poszukując nadawcy informacji.
         - Chyba musimy sobie coś wyjaśnić - mówię bez namysłu i zbliżam się do drzewa, za którym ukrywa się Painit.
         Widząc, że zmierzam w jego kierunku, wycofuje się. Staje po drugiej stronie ścieżki, za innym drzewem, jakby bał się bezpośredniej konfrontacji.
         - Nie podoba mi się to, że grozisz mojej narzeczonej. Masz ją zostawić, rozumiesz? - krzyczę w jego kierunku. Słysząc jego wybuch śmiechu, uświadamiam sobie, jak banalnie i idiotycznie brzmiały moje słowa. Chcę, aby traktował mnie poważnie, więc wyjmuję pistolet, który ukradłem dziadkowi.
         Unoszę rękę ku górze i kieruję lufę w stronę Painita. Ten nie przestaje się śmiać, zamiast tego szybkim ruchem wyciąga swoją broń. Jestem przerażony, jednak staram się nie dać tego po sobie poznać. Zdaję sobie sprawę z tego, jak błaho podszedłem do tematu. Stoję naprzeciwko kryminalisty i nie przewidziałem, że może mieć pistolet ani nie przygotowałem żadnych argumentów, dzięki którym by Cię zostawił.
         Robię dobrą minę do złej gry. Drżę, gdy unosi pistolet i kieruje go w moją stronę. Chcę nacisnąć spust i pozbyć się problemu, jednak palce odmawiają mi posłuszeństwa.
         Słyszę czyjeś kroki, ktoś biegnie w naszą stronę. Patrzę na Painita, chcę wiedzieć, jak zareaguje, on jednak wciąż stoi nieruchomo i uważnie mi się przygląda. Odwracam głowę, licząc, że to policja, która zamknie go za kratami na kolejne lata.
         Jestem przerażony, gdy widzę Ciebie. Z oczu spływają Ci łzy, krzyczysz nerwowo w moją stronę, ja jednak nie rozumiem słów, które wypowiadasz.
         Chcę na Ciebie nawrzeszczeć. W takim stanie nie powinnaś opuszczać szpitala, nigdy już nie powinnaś zobaczyć Painita. Zamierzam zapytać Cię, jak się tu znalazłaś, ale uniemożliwia mi to wystrzał pistoletu i przeszywający krzyk.
         Chwilę później pada kolejny strzał.



...
Niech to będzie jedyny komentarz do tego rozdziału.
Wiem, że miał on się ukazać wczoraj, ale obowiązki uniemożliwiły mi wstawienie go, za co niezmiernie przepraszam :c
Macie jakieś domysły na temat ciągu dalszego? Koniecznie się nimi ze mną podzielcie.
Przy okazji , po raz kolejny przepraszam za zaległości u Was :c Cierpię chyba na jakiś brak weny - od jakiegoś czasu nie jestem w stanie nic napisać - ani rozdziału, ani komentarza.
Przepraszam.
Pozdrawiam gorąco :*

środa, 4 stycznia 2017

Rozdział VIII

         Pukam do drzwi i podrygując nogą, czekam aż ktoś je otworzy i zaprosi mnie do środka. Ogromny dom, przed którego wejściem stoję bardzo się zmienił od mojej ostatniej wizyty. Jego niegdyś szare ściany odnowiono i pomalowano na żółto; stare okna zastąpiono nowymi, jednak największą metamorfozę przeszedł ogród. Z grządek usunięto wszystkie chwasty, a na ich miejscu posadzono mnóstwo kwiatków. Suchą trawę ktoś solidnie nawodnił, przez co obecnie prezentuje się niezwykle okazale - wygląda o wiele żywiej i pięknie pachnie.
          - Matteo - krzyczy radośnie babcia, otwierając drzwi. Przygląda mi się uważnie i składa ręce w geście niedowierzania - Kiedy ty tak urosłeś?
          Uśmiecham się i wzruszam ramionami, po czym ginę w babcinym uścisku. Następnie staruszka porusza dłonią, zapraszając  mnie do środka. Przekręca klucz w drzwiach, po czym kontynuuje wędrówkę u mojego boku.
          Idziemy wąskim, długim, korytarzem, którego ściany oprócz delikatnej, beżowej tapety, zdobi również niezliczona ilość obrazów. Wszystkie przedstawiają znane mi twarze i mają tego samego autora - moją babcię. Kobieta poświęciła sztuce połowę swojego życia (jego pozostałą część oddała rodzinie), dzięki czemu możemy oglądać wystawę wspomnień rodziny Piano.
          Ilekroć ją odwiedzam, jej dzieła wzbudzają we mnie silne emocje. Mógłbym na nie spoglądać bez końca, cały czas znajdując jakieś szczegóły, które dostrzegło jej oko, a które umykały mojej uwadze.
          Zmierzając w stronę salonu, przechodzę obok obrazu, którego historię powstania idealnie pamiętam. Miałem siedem lat, pierwszego września wróciłem szczęśliwy ze szkoły, byłem ubrany w śmieszną, uczniowską togę, polubiłem kolegów ze swojej nowej klasy oraz panią wychowawczynię i dostałem tutę pełną słodkości, przez co uśmiech nie schodził z mojej twarzy.
          - Musimy uwiecznić twoją radość - oznajmiła babcia, wzięła mnie na ręce i posadziła na antycznym krześle. Wyjęła z szafy jedno ze swoich płócien, farby oraz paletę do ich mieszania, poprawiła moją opadającą na czoło grzywkę, odchyliła nieznacznie ku górze mój podbródek i zakazawszy mi wykonywania jakiegokolwiek ruchu, chwyciła do ręki pędzel. Kręciłem się, wszystko zaczęło mnie nagle swędzieć, a na domiar złego tuż przy moich uszach zaczęła krążyć i bzyczeć mucha. Irytowała mnie, rozpraszała i uniemożliwiała skupienie się na pozowaniu, jednak nie mogłem jej odgonić, obawiając się, że takim zachowaniem mogę zirytować babcię.
          - Nie oddychaj, nie oddychaj - powtarzałem sobie w myślach. I tak, po czterech godzinach powstał zarys obrazu. Babcia pozwoliła mi się ruszyć, wyraziła zgodę na rozprostowanie kości, a ja-buntownik wykorzystałem moment jej nieuwagi i uciekłem, w efekcie czego postanowiła dokończyć obraz z pamięci.
          Tuż obok, w pięknej złotej ramie wisi największe arcydzieło, zwieńczenie artystycznej kariery babci. Przedstawia ono dziadka, gdy miał trzydzieści lat i wyjeżdżał do Rzymu. Pracował wówczas w policji, a jego szef otrzymał rozkaz oddelegowania jednego ze swoich podopiecznych, oczywiście tego najlepszego, do stolicy. To było zadanie specjalne, przynajmniej tak nam o nim opowiadano. Babcia nigdy nie powiedziała tego wprost, jednak sądzę, że bała się, iż już nigdy nie zobaczy ukochanego męża i w obawie, że coś pójdzie nie po ich myśli, postanowiła uwiecznić go na jednym ze swoich obrazów. Na szczęście misja zakończyła się sukcesem, wszyscy wrócili cali i zdrowi.
          - Cześć dziadku - witam się z siedzącym na wygodnym fotelu mężczyzną. Uśmiecha się na mój widok i natychmiast wyłącza oglądany przed momentem program telewizyjny.
          - Nie wierzę - oznajmia z udawanym powątpiewaniem - Najsłynniejszy włoski siatkarz w moim domu!
          - Dziadku! - karcę go - Nie mów tak, bo się zarumienię.
          - I jeszcze rumieni się na mój widok.
          Obaj zaczynamy się śmiać, jednak widząc wchodzącą do pokoju babcię, natychmiast się uspokajamy. Podchodzi bliżej i kładzie na stole własnoręcznie ozdobioną wazę, zdejmuje z niej pokrywkę i zanurza kilka razy chochlę, każdorazowo nalewając zupę na mój talerz. Kończy dopiero wtedy, gdy ciecz jest bliska wylania się z naczynia.
          - Pomidorowa - oznajmia, uśmiechając się promiennie - Twoja ulubiona.
          Wdycham unoszący się nad talerzem zapach. Czuję nostalgię, gdyż właśnie taką woń miało moje dzieciństwo.
          - Smacznego - życzymy sobie nawzajem i zaczynamy zajadać.  Jestem zachwycony smakiem potrawy, babcia jest wspaniałą kucharką. W duchu przyznaję się samemu sobie, że brakowało mi przygotowanych przez nią dań.
          - Gdzie zgubiłeś Francescę? - zwraca si po kilku minutach milczenia dziadek. Wiedziałem, że prędzej czy później ktoś zada to pytanie, więc jestem na nie przygotowany i bez namysłu odpowiadam:
          - Umówiła się z krawcową. Mają dziś wprowadzić ostatnie poprawki w sukni ślubnej.
          Babcia przygląda mi się uważnie, jakby sprawdzała, czy nie próbuję jej oszukać. Gdy o Tobie myślę, moje serce zaczyna krwawić, jednak staram się to ukryć. Żyję nadzieją, że moje kłamstwo zostanie niedostrzeżone.
          - Rozumiem. Cieszymy się, że już wkrótce się ustatkujesz - oznajmia babcia, kiwając głową w geście aprobaty.
          - No nie wiem, nie wiem. Gdy byłem w twoim wieku też chciałem się ustatkować, potrzebowałem stabilizacji. I co? I muszę się teraz męczyć z twoją babcią - dziadek wywraca oczami, lecz jednocześnie w powietrzu wysyła swojej małżonce całusa.
          Przyglądam się im, śmiejąc i marząc. Chciałbym za kilkadziesiąt lat mieć Cię u swojego boku, kochać Cię tak, jak dziadek kocha babcię, móc się z Tobą przekomarzać niczym para staruszków przed momentem.
          - Muszę skorzystać z łazienki - oznajmiam po chwili i podnoszę się z krzesła.
          Szybkim krokiem zmierzam w kierunku schodów prowadzących na piętro. To tam znajduje się mój cel...
          Wchodzę do jednego z pomieszczeń - sypialni babci i dziadka. Cicho, na palcach idę w stronę komody, nie chcę być usłyszany. Otwieram szufladę i uśmiecham się. Jestem dumny z siebie.
          - To początek końca...
 
 
 
Tak, to początek końca. Ja nie chcę nic mówić ani Was niepokoić, ale naprawdę wielkimi krokami zbliżamy się do epilogu o;
Rozdział jest dość ważny dla całej fabuły, ale milczę :p
Macie jakieś przemyślenia?
Powoli nadrabiam u Was zaległości.
Pozdrawiam :*